Opowiadania Wiki
Advertisement
To Opowiadanie jest autorstwa AsiaAsiaJa.


Okay, walę prosto z mostu i wcale nie owijam w bawełnę. Ani nie leję wody.

At first, jestem tu nowa. Secundo, to opowiadanie jest totalnie wyrwanym z kontekstu strumieniem świadomości, który powstał w mojej chorej głowie po przeczytaniu początku Melancholii Sukuba (tam też był taki fajny targ) oraz pewnego opowiadania przyjaciela, który lubuje się w takich klimatach. Opowiadanie niezłe, btw. Tretio, opowiadanie nosiło pierwotnie tytuł "Dziwne coś...", o ile można to w ogóle tytułem nazywać. Po czwarte, cały pierwszy akapit to ćwiczenia literackie. No halo, jak wieczór może wkradać się na targowisko i pełznąć nisko po ziemi (a może przy ziemi...?) jak opary trującego gazu?

Miłego czytania :)


Wieczór wkrada się na targowisko. Pełznie nisko po ziemi jak opary trującego gazu, przeciska się bezszelestnie między straganami i wkrótce trzyma całą wioskę w swoich szponach. Żwir grzechocze pod ciężarem kroków, potrącony nogą większy kamyk toczy się po ziemi, a następnie wpada w kępę trawy rosnącej przy terenie targu. Słyszę wszystko – dzwonienie monet w sakiewce jednego z kupców, odgłos tłuczonej butelki z eliksirem, ciche przekleństwa handlarza. Rozglądam się dookoła, szukając znajomych twarzy. Dostrzegam Rithę, stoi przy swoim kramie. Nie rozpoznaje mnie – ani ona, ani nikt inny. Na wszelki wypadek jednak poprawiam kaptur długiego płaszcza w kolorze nocy.

Podchodzę do jednego ze stoisk. Kupiec zachwala swój towar, czyli różne rodzaje broni – od srebrnych sztyletów, przez lekkie, drewniane łuki do ciężkich toporów, których ostrza lśnią w blasku pochodni. Znam tego mężczyznę. To Gedon, kupuję u niego oręż odkąd pamiętam. Jednak dziś nie mogę się ujawnić nawet przed nim. Po namyśle wybieram długą mizerykordię i dwa noże. Kosztuje mnie to sto księżyców za sztukę – cena wygórowana, ale płacę bez targowania się. Mam zaufanie do wyrobów Gedona. Najprawdopodobniej gdyby mnie poznał, zaniżyłby stawkę, lecz nie ośmielę się zdjąć kaptura. Nie dzisiaj, na targowisku o tej porze kręci się zbyt wiele osób, z którymi mam na pieńku. Wolę stracić pieniądze niż głowę.

Na sąsiednich kramach kupuję jeszcze proszek wabiący, kilka kości i parę składników do eliksirów. W końcu staję przy straganie Rithy.

Dziewczyna ma nie więcej niż dwadzieścia lat. Jasne włosy okalają jej piękną twarz, blizny oraz ślady oparzeń na rękach częściowo zakrywają rękawy niebieskiej sukni. Wygląda niewinnie, ale spojrzenie czujnych, błękitnych oczu raz po raz omiata targowisko, szukając jakichkolwiek znaków anormalności. Udaję, że przyglądam się jednej z trucizn stojącej na dwóch postawionych na sobie skrzynkach i pochylam się ku niej.

– Psst, to ja! – szepczę.

– Dhalia! – w jej głosie słychać bezgraniczną ulgę, ale też niepokój. – Regan szuka cię już trzeci dzień. Pyta wszystkich na targowisku, czy przypadkiem nie rzuciłaś im się w oczy...

– Nie mogę doczekać się chwili, aż się z nim rozprawię – mówię mściwie. Potem prostuję się, naciągam głębiej kaptur i dodaję zmienionym głosem: – Poproszę tę truciznę.

– P-pięćdziesiąt pięć księżyców – wyciągnięta po pieniądze ręka Rithy drży lekko. Kiedy wydaje mi resztę, upuszcza na moją dłoń mały amulet. Przyglądam się mu. To drewniany, pomalowany na ciemnoczerwono kruk właśnie zrywający się do lotu.

– Co...

– Cii! – szepcze natarczywie dziewczyna. – Dostałam go od wędrownego czarodzieja jako prezent dla ciebie. Dhalio... – w jej oczach pojawia się prawdziwy strach. – On znał twoje imię.

Cała Ritha. Przejmuje się losem wszystkich prócz siebie. Ze mną na czele. Tylko przez to, że wychowała się tu, na targowisku, a ja przez pewną długą zimę przygarnęłam ją do siebie i nauczyłam tajemnej sztuki wytwarzania eliksirów, czuje się za mnie osobiście odpowiedzialna. Ktoś w końcu musi co jakiś czas przemawiać mi do rozumu, mówi.

Wtem za moimi plecami wybucha zgiełk. Natychmiast się odwracam. Regan we własnej osobie, a także jego dwóch podwładnych, ciągną za włosy jakąś przeraźliwie chudą kobietę.

– Błagam, zostawcie mnie! – krzyczy piskliwie.

Regan wyciąga z pochwy miecz.

– Nic z tego. Nie spłaciłaś długu na czas – dźga kobietę lekko w brzuch, a ta zanosi się szlochem.

– Proszę, proszę, oddam to za dwa dni, za dwa dni mi zapłacą... – jęczy, próbując wyswobodzić się z uścisku ludzi Regana. On sam najwidoczniej dobrze się bawi.

– Nie będzie żadnych dwóch dni. Trzeba to zakończyć – to mówiąc, unosi miecz. Z piersi kobiety wyrywa się krzyk.

Podejmuję decyzję błyskawicznie.

– Gorzko tego pożałujesz, Regan – syczę, wpatrując się w jego twarz.

– Dhalia – domyśla się, prawdopodobnie po głosie. – Tęskniłem, wiesz?

Odrzucam kaptur, wiatr rozwiewa moje czarne loki.

– Dosyć tego – wyciągam zza pasa nóż. – Puść ją.

Regan zanosi się śmiechem.

– Myślisz, że ten sztylecik i twoje czary-mary cokolwiek zdziałają? W takim razie jesteś naprawdę głupia, Dhalio Redins.

Rzucony przeze mnie nóż ze świstem przecina powietrze, trafiając jednego z ludzi Regana. Dopadam drugiego i przebijam mu gardło mizerykordią. Sam Regan ponownie unosi miecz. Robię unik, wyszarpując mizerykordię z ciała trupa. Regan znów zamachuje się mieczem, tym razem rozcinając mi płaszcz. Do diabła, będę musiała kupić nowy.

Rzucam drugi sztylet. Syczę pod nosem przekleństwa, bo chybię o jakieś pół stopy. Tańczę śmiertelny taniec z Reganem, raz po raz unikając jego broni. Wreszcie udaje mi się wytrącić mu miecz z ręki. Przygważdżam mężczyznę do ziemi i z wściekłością mierzę się z nim wzrokiem.

– Zamierzasz mnie zabić? – pyta kpiąco.

– Gdybyś zabił tamtą kobietę, i owszem. Jednak na razie usatysfakcjonuje mnie to – walę go pięścią w szczękę. Wyje z bólu.

– Do diabła, Dhalio, przecież nic jej nie zrobiłem!

– To prawda – puszczam go. Chwiejnie podnosi się z ziemi.

Chcę już opuścić targowisko, jednak odwracam się ostatni raz i rozcinam mu wyglądającą na nową koszulę mizerykordią.

– To za płaszcz.

Po czym oddalam się z placu pewnym krokiem, zostawiając Regana na wpół zdziwionego i wściekłego.

Advertisement