Opowiadania Wiki
Advertisement
To Opowiadanie jest autorstwa CreationKeeper.


Na Białołęce nad Wisłą siedziało na kocu plażowym dwóch młodych ludzi. Byli to mężczyzna i kobieta. Pierwsze z nich miało czerwoną bluzkę z krótkim rękawem, pół-buty, długie; niebieskie spodnie i czapkę z daszkiem na przodzie. Kobieta miała czarną sukienkę w czerwone kropki i sandały oraz niebieski kapelusz w stylu typowym dla lat dwudziestych. Za nimi, z tyłu plaży stał las mieszany. Był czerwiec, więc cały się zielenił. Na brzeg biegła dróżka wydeptana za PRL-u przez ludzi. Mieli ze sobą łódź i wędkę. Mężczyzna postanowił wypłynąć z wędką na rzekę i złowić trochę ryb. Była już dwunasta, słońce zawisło w zenicie, ukrop był straszny. W oddali na południu widać było centrum miasta stołecznego, a bliżej Most Marii Skłodowskiej - Curie, zwany też Północnym.

- Władek. - krzyczała z oddali kobieta. - Zapomniałeś telefonu. Ktoś do Ciebie dzwoni.

- Spokojnie, Maryśka. - krzyczał do niej. - Już płynę po niego.

Władysław podpłynął trochę bliżej i poszedł do niej po telefon. Mając okulary nie widział zbytnio, co jest napisane na smartfonie.

- Halo?

- Władek. To ty? - odezwał się głos w telefonie.

- Tak, Przemek. Co jest.

- Cześć. Słuchaj, gdzie jesteś?

- Na Tarchominie. A czemu pytasz?

- Bo właśnie coś mi się wydawało, że to ty jesteś w łódce, na Wiśle.

- A gdzie niby?

- Na północ stąd. Jestem sam.

Zobaczył samotnego mężczyznę, odzianego w t-shirt z krótkim rękawem, dżinsowe, krótkie spodnie i sandały. Miał ciemne okulary i kapelusz. Machał do niego, a wtedy machał też i Władysław. Będąc na środku rzeki, postanowił podpłynąć łodzią do kolegi.

Nagle, gdy znalazł się blisko brzegu zobaczył jakąś gałąź z linami. Zauważył coś przerażającego - ludzką rękę. Płynęła razem z gałęzią, a ta niesiona przez nurt rzeki. Nie czekając na rozwój wypadków, Władek podpłynął bliżej i spróbował wziąć fragment drzewa.

- Co się dzieje? - pytała zniecierpliwiona Maryśka.

- Nie wiem. Pomóżcie. - krzyczał

Wykorzystał więc zapasową linkę od wędki, będąca obok wiadra ze złowionymi rybami. Nie było ich zbyt wiele. Zawiązał pętlę na gałęzi i ręce, linkę przymocował do kadłuba, niemal tak mocno, że skaleczył sobie ręce. Ohydna ciecz, jaką była krew pociekła z jego rąk. Zrobił więc opatrunek, ale stracił trochę sił życiowych. Jej resztkami dopłynął do brzegu po praskiej stronie Warszawy.

- Co Ci? - spytał Przemysław.

- Skaleczyłem się. Szybko. Pomóżcie. Chyba przypadkiem trafiłem na topielca. Pewnie nie żyje.

- Wielkie nieba. - krzyczała Marysia. Zrobiła się nagle cała blada, słońce parzyło ją w twarz, mimo kapelusza.

Władysław i Przemysław wyjęli gałąź. Do niej przywiązana była jakaś kobieta, nie żyła juz bardzo długo. Nie wytrzymawszy, będąca z nimi Marysia zemdlała. Padła na piasek.

Topielec był jedynie w bieliźnie, cały pokaleczony i trzymany linkami na palu. Wisiała niczym Chrystus na krzyżu. Miała siną szyję i pokaleczony jakimś ostrym narzędziem. Dziury po krwawieniu były na jej piersiach, plecach, brzuchu i nogach. Ponadto ogolono ją niemal na łyso. Liny ledwie trzymały jej postać. Oczy miała zakryte. Wyglądała na zgwałconą i uduszoną.

- Mój Boże. Co z nią zrobiono? - pytał Władek.

- Nie wiem, ale... - zastanowił się Przemek.

- Co jest, mój przyjacielu?

- O ja nie mogę. - słychać było wyraźnie, że był przerażony.

- Co się stało?

- Ja ją znam. To Eliza Kaliska, moja koleżanka.

- Przykro mi. musi być Ci ciężko.

- Dzwoń na policję.

- Na policję? - zdziwił się Władysław. - Dobra. Maryśka! - krzyknął do nieprzytomnej. - Maryśka. Obudź się!

Niemal wyjęta już z przytomności, zbudziła się. Władysław poprosił ją o komórkę ze swojej bluzy, którą dał do niej. Zadzwonił szybko na policję i w ciągu pięciu minut służby porządkowe przybyły do nich. Zabezpieczyły miejsce, a młodzieńcom kazała czekać na człowieka, który spisze ich zeznania. Na miejsce przybył jakiś mężczyzna o miedzianych włosach, w czarnych okularach, niebieskiej koszuli i czarnych, długich spodniach letnich. Przemysław, jego kolega i Marysia złożyli zeznanie temu człowiekowi. Wyciągnięto więc jednolity opis trupa. Eliza Kaliska była uczennicą liceum warszawskiego, miała rude włosy, niebieskie oczy i urodziła się na Bielanach, na granicy z Bemowem. Jej matka, Kazimiera, była nauczycielką języka włoskiego w prywatnej firmie uczącej dzieci i młodzież języków obcych. Urodziła się w Lublinie. Ojcem był Aleksander Kaliski, inżynier znany z modernizacji starych autobusów i tramwajów. Pracował w ZTM Warszawa, zajmując tam wysokie stanowisko. Do Warszawy był przyzwyczajony, bowiem się w niej urodził. Jego dzielnicą rodzinną była Praga Południe.

Eliza uczyła się w Zespole Szkół nr 32 na Woli, innej dzielnicy, skąd znał ją Przemysław, uczeń XCII liceum, tego samego, do którego chodziła. Detektyw podziękował im za wszelkie informacje.

- Inspektorze Radosławski. - krzyczał obecny tam policjant. - Patolog pana wzywa.

- Już idę. - mówił. Jednocześnie w jego głowie rodziło się pytanie "Czego on znowu ode mnie chce."

Idąc na miejsce Jerzy, bo tak miał na imię, miał pewien wstręt do ofiary - za bardzo przypominała mu jego córkę, Sylwię, uczennicę gimnazjum. Niemłody, bo już czterdziestoletni inspektor, poszedł mimo wszystko na miejsce oględzin.

- Co chciałeś, Krystian? - spytał patologa Jerzy.

- Jurek. Słuchaj. - mówił patrząc na niego swymi podkrążonymi, zielonymi jak malachity, oczami. - Ciężka sprawa. Mamy do czynienia z rytualnym morderstwem.

- Rytualnym? - zastanowił się chwilę przeciągając temat. - Sekta. Tego się obawiałem.

- Niestety. Zabiorę ciało do kostnicy, tam je zbadam. Zabezpieczymy też gałąź.

Włożył biedną nieboszczkę do czarnego worka, specjalnie na ofiary, a potem wrzucił do innego worka gałąź i linki. Policja na sygnale pojechała na Komendę Główną, przejechała przez Most Skłodowskiej - Curie i Wisłostradą do wysokości Starego Miasta, Trasą W - Z i na Plac Bankowy, gdzie obok Arsenału znajdował się budynek.

Advertisement